W oczekiwaniu na bohatera

Czekamy na bohatera, który nas uratuje. Czekamy wszyscy. Czekamy w różnych obszarach. Czekamy w polityce, w pracy, w domu, w miłości. Czekamy i wierzymy, że istnieje ktoś taki, kto wreszcie przyjdzie i rozwiąże wszystkie nasze problemy. Tak wreszcie, tak raz na zawsze. A jaki ma być ten nasz bohater? To proste. To ma być ktoś taki, kto wyjaśni, odpowie, zrozumie. Ktoś, kto da poczucie bezpieczeństwa, stabilności i pewności, że „od teraz wszystko już będzie ok”. To ktoś taki, kto powie, że my żadnej zmiany w życiu już nie będziemy musieli się bać. W ogóle już nie będziemy musieli się nigdy o nic martwić. Czekamy aż ten bohater przyjdzie taki cały czysty, biały i nieskazitelny. Najlepiej niech to będzie taki ktoś, komu można ufać zawsze i wszędzie. Ktoś kto nigdy, przenigdy nas nie zawiedzie.
Przyjaciel przyczynia się do zmian w życiu

Jakkolwiek byłoby to niezwykle wygodne rozwiązanie, to muszę nas wszystkich zmartwić, że ono ma jedną wadę: jest nierealne. Dlaczego nierealne? Och, a ile macie czasu na wysłuchanie odpowiedzi?

  • Po pierwsze dlatego, że taki ktoś nie istnieje.
  • Po drugie nie ma na świecie osoby, która jest nieskazitelna.
  • Po trzecie nie ma na świecie osoby, która wszystko wie, wszyscy jej ufają i która nigdy nie popełniła ani nie popełni żadnego błędu.
  • Po czwarte nikt nie ma mocy rozwiązania problemów wszystkich ludzi.
  • Po piąte, jeśli poprzednie argumenty was nie przekonały, inni nie mogą wykonać naszej wewnętrznej pracy za nas, choćby nawet bardzo chcieli.

  • Dlaczego więc, choć racjonalnie wiedząc, że to rzeczywiście nie jest możliwe, lubujemy się w fantazjowaniu o takim bohaterze lub bohaterce? Ano dlatego, że tak jest nam łatwiej żyć. Alternatywa nie jest tak kolorowa. Bo alternatywa wymaga działania. Czyli w alternatywie to my musielibyśmy wziąć odpowiedzialność za swoje życie. A nam łatwiej jest powiedzieć „a co ja mogę” niż podjąć działanie. Łatwiej powiedzieć „no nie mogę, bo mam związane ręce” niż rozwiązać te supły na rękach. Łatwiej powiedzieć „niech inni się tym zajmą” niż samemu włożyć wysiłek w zrozumienie problemu i znalezienie jego rozwiązania.

    Jest coś w tej bezradności i bezsilności, co sprawia nam dziką przyjemność. Bezradność ma w sobie jakiś rodzaj uwikłania w swoistą dziecięcą wolność. Kiedy nie mamy sił, chcemy żeby ktoś się nami zajął. Ktoś za nas coś zrobił. Ktoś nas „uratował”. Chcemy, żeby ktoś ogarnął to, co dla nas nieogarnialne. To zjawisko nie dotyczy wyłącznie jednostek. To samo obserwuję w pracy z zespołami. Scenariusz jest ten sam, kiedy coś się dzieje: zmiana, fuzja, restrukturyzacja – wtedy zespoły czekają. Czekają i rozmawiają między sobą, o tym właściwym, najwłaściwszym idealnym szefie lub szefowej, który gdyby tylko się zjawił, to wszystkich by uratował. I tak czekają na tego idealnego kolegę lub koleżankę, która wszystko to, co trudne dźwignie i jak za pomocą czarodziejskiej różdżki zamieni nam dynie w karoce.

    W oczekiwaniu na bohatera

    Bo przecież o ile wygodniej by nam było, gdyby ten cały chaos związany z takimi momentami ogarnął ktoś z zewnątrz. Można powiedzieć, że do pewnego stopnia być może ogarnie ale z pewnością nie ogarnie wszystkiego tak jak życzyliby sobie zawsze, wszyscy i każdy. A co najważniejsze nawet taki bohater nas nie zmieni. Nikt na zewnątrz nie sprawi, że nagle polubimy zmiany, pokochamy niepewność i zachwycimy się wieloznacznością. Poza tym nawet jeśli przyjdzie wreszcie ktoś, kogo polubimy, komu zaufamy i będzie to ktoś, kto ma „łeb na karku”, to prędzej czy później i tak okaże się nieidealny i spadnie z perfekcyjnego piedestału. Prędzej czy później znajdziemy jakąś skazę na naszym bohaterze i w mgnieniu oka przestanie nim być. Polityk, który był super, okazuje się kłamcą. Rodzice, których kochaliśmy okazują się być przyczyną naszych wszystkich problemów. Szefowa, z która wiązaliśmy takie nadzieje, oddelegowuje nas do innego działu i cała nasza do niej miłość ulatuje.

    To nic zaskakującego, bo tak jak czytaliście na początku, nikt nie jest i nie będzie bez skazy. Nie ma nikogo właściwego na zawsze. Są liderzy dobry na jedne czasy a do innych się nie nadają. Są tacy, którzy sprawdzą się kiedy dzieje się klęska, a są tacy, którzy ujawniają swój talent, kiedy mamy urodzaj. Tak czy siak, prędzej, czy później ten nieskazitelny wizerunek bohatera staje się jednak skazitelny, a w nas pojawia się rozczarowanie, złość, gniew i smutek. Paradoksalnie to też wygodny dla nas stan, bo mamy na kogo zrzucić odpowiedzialność i powiedzieć: to przez niego, to ona zawaliła, nie sprawdzili się.
    Okazywanie wsparcia

    Pytanie tylko, co zrobimy potem?

    Część z nas szuka kolejnego nieskazitelnego bohatera, ale część z nas zaczyna szukać go w sobie. Szukając bohatera gdzieś na zewnątrz, zapominamy o tym, który żyje w każdym z nas, bo jakakolwiek rewolucja, zaczyna się od nas samych. To nasz wewnętrzny bohater niczym Superman albo Wonderwoman budzi się w momentach ważnych i pomaga nam je przemienić w uczące nas doświadczenia. Ratuje z opresji. Ociera łzy. Chroni przed wrogami. To nasz wewnętrzny bohater jest z nami w każdej sekundzie życia, bo mamy go ze sobą siedem dni w tygodniu, tyle tylko, że my go nie doceniamy. Tłumimy. Nie chcemy słuchać ani słyszeć. Nie chcę przez to powiedzieć, że mamy całkiem zrezygnować z inspirowania się kimś na zewnątrz. Zupełnie nie. Będą w naszym życiu (i oby były) osoby-katalizatory, mentorzy, nauczyciele, duchowi przywódcy itd., którzy będą nas inspirować ale oni są i będą tylko nawozem do naszego wzrostu. Oni będą nas zasilać ale wzrastać, rozrastać, obrastać w nowe będziemy musieli my sami.

    W oczekiwaniu na bohatera 5
    Nie mylmy też tego z bezkrytycznym samouwielbieniem czy egocentrycznym zadufaniem. To coś zupełnie innego. To stan akceptacji siebie z szacunkiem do świata. To taki stan, w którym lubimy siebie, w którym wymagamy od siebie ale też w którym potrafimy być dla siebie życzliwi. To stan wewnętrznego spokoju nawet jak na zewnątrz dzieją się burze. To stan w którym potrafimy ze swoim wewnętrznym bohaterem pod rękę znieść wszystko a ta relacji “ja z ja” daje nam siłę, moc i odwagę. Dlaczego więc tak bardzo niewielu z nas się na pokochanie siebie odważa? Odpowiedzią niech będzie cytat Marianne Williamson:

    „To nieprawda, że nasz najgłębszy lęk dotyczy tego, iż nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Najbardziej boimy się własnej Siły, która wykracza poza nasze najśmielsze wyobrażenia. Największy lęk budzi w nas nasze Światło, nie ciemność.”

    Psycholog, coach, blogerka
    Psycholog specjalizująca się w tematyce autentyczności, wstydu i odwagi. Uczennica dr Brené Brown z Uniwersytetu w Teksasie. Więcej na temat Joanny możesz dowiedzieć się, odwiedzając jej stronę: www.joannachmura.pl